Stawką filmowego "Tranzytu" nie jest nakreślenie realistycznego obrazu nazistowskiego terroru, ale przeprowadzenie bezpośredniej paraleli między losem ówczesnych europejskich uchodźców a
Rzecz, zdawałoby się, karkołomna: w jednym filmie zestawić ze sobą historie uchodźców z przeszłości i teraźniejszości. Christian Petzold lubi takie układanki, swoje obrazy buduje przede wszystkim z powidoków, nawarstwień, przenikających się porządków czasowych. Tak było w "Feniksie", gdzie główną rolę zagrały wojenne ruiny, fantazje o okupowanym przez Amerykanów Berlinie i – co chyba najważniejsze – lęk przed sobowtórem, przed realną utratą twarzy i symboliczną – tożsamości. W "Tranzycie" nie ma co prawda tej onirycznej, przesiąkniętej sztucznością atmosfery, są za to cienie traum, które stale krążą nad Europą i przypominają o jej mrocznej przeszłości. Karmią się powtórzeniem, bo żadnego końca historii nigdy nie było i nie będzie, a doświadczenie wygnania z ojczystej ziemi istnieje poza określonym czasem i geografią. Widma uciekinierów nawiedzają więc wciąż te same tułacze szlaki – poczekalnie w konsulatach, naczepy ciężarówek, wagony towarowe, ciasne, zajmowane kątem mieszkania. Albo wielkie porty, które – wczoraj i dziś – zapowiadają początek lub koniec czyjejś wędrówki – jak Marsylia w "Tranzycie".
U Petzolda francuskie miasto spełnia dwojaką funkcję: to przedsionek Europy i jednocześnie jej okno na świat. Marsylia jest nowym domem dla migrantów i uchodźców z dawnych kolonii, ale to również stąd – w czasie II wojny światowej i niemieckiej okupacji – odpływają statki pasażerskie do Ameryki Południowej i USA. Idealna sceneria, żeby pokazać przecinające się trajektorie ludzkich doświadczeń, wydobyć na wierzch splątaną sieć wygnań i powrotów, zrośniętych z europejskim lądem na dobre i na złe. Reżyser sięga w tym celu po literaturę – "Tranzyt" oparty jest na motywach powieści Anny Seghers, niemieckiej pisarki i działaczki lewicowej o żydowskich korzeniach. Wydana po raz pierwszy jeszcze w czasie wojny – w 1944 roku – opowiada historię paryskiej grupy emigrantów, uciekających w kierunku Marsylii przed inwazją nazistów. Georg eskortuje umierającego towarzysza z konspiracji – Heinza – a w bagażu podręcznym ciąży mu dziedzictwo tragicznie zmarłego pisarza, niejakiego Weidela – manuskrypt nieukończonej książki, list od żony i dokumenty niezbędne do wydania meksykańskiej wizy. "Bezpańska" tożsamość nęci łatwą przyszłością i początkowo Georg rzeczywiście planuje skorzystać z cudzej szansy i za wszelką cenę wydostać się z Europy. Jednak im dłużej przebywa w nie swoich Ja – angażując się w sprawy Heinza i Weidela – tym silniejsza więź łączy go z własnymi alternatywnymi życiorysami. Utożsamienie kusi zwłaszcza w przypadku pisarza, bo Weidel, chociaż prawdopodobnie popełnił samobójstwo, wcale nie był typem uciekiniera. Miał kobietę, która zawsze gdzieś tam na niego czekała, a teraz może poczekać również na Georga.
Stawką filmowego "Tranzytu" nie jest przy tym nakreślenie realistycznego obrazu nazistowskiego terroru, ale przeprowadzenie bezpośredniej paraleli między losem ówczesnych europejskich uchodźców a najnowszą odsłoną kryzysu migracyjnego. I tutaj należą się Petzoldowi wyrazy szacunku – do wyznaczonego celu nie poszedł najkrótszą i najbardziej konwencjonalną drogą. Postawił raczej na strategię bliską teatrowi, zabieg wymagający wyjątkowego reżyserskiego wyczucia i przez to szczególnie wrażliwy na najdrobniejsze potknięcie. Chodzi o świadome posłużenie się anachronizmem, w sensie sparowania dwóch niepasujących do siebie porządków czasowych. Akcja filmu dotyczy wydarzeń z czasów II wojny światowej, ale sceneria jest już całkowicie współczesna. Nie oglądamy więc nazistowskich mundurów i głodnych owczarków niemieckich, lecz całkowicie "opatrzone" uniformy francuskich policjantów i służb celnych na tropie "nielegałów". Mało tego, część bohaterów dostaje nowe, pasujące do kontekstu tożsamości – jak wdowa po Heinzie, sportretowana jako uchodźczyni z Maghrebu, i jej małoletni syn, których Georg odwiedza na zapuszczonym osiedlu socjalnym, jakby żywcem wyjętym z "Imigrantów"Jacques'a Audiarda.
Widać też niestety, że reżysera ta trudna konwencja ostatecznie przerasta i dociska do ziemi. Nakładając literackie schematy na publicystyczne realia, zaczyna lawirować między dwiema skrajnościami – przesadzoną ckliwością z jednej (wątek z synem Heinza i piłką nożną), a męczącą nostalgią z drugiej strony (romans z żoną pisarza). Największym przekleństwem "Tranzytu" jest właśnie jego rozbuchana literackość, całkowite "nieokrzesanie" przekładu – tak jakby tłumacz uznał, że język filmu uniesie każdą postać słowa pisanego. Co sekunda giniemy więc przytłoczeni deklamacjami trzecioosobowego narratora – literą tak potoczystą, że w jej nurcie giną końcówki nitek, których jeszcze nie zdążyliśmy sobie na dobre powiązać. Wciąż mamy mglistą świadomość, że stał tu jakiś port i że tułali się po nim jacyś biedni uchodźcy. Dokąd jednak chcieli dopłynąć – tego już zupełnie nie pamiętamy.
Publicysta, eseista, krytyk filmowy. Stały współpracownik Filmwebu, o kinie, sztuce i społeczeństwie pisze dla "Dwutygodnika", "Czasu Kultury", "Krytyki Politycznej", "Szumu" i innych. Z wykształcenia... przejdź do profilu